...Zakładając, że przebywałbyś non stop w jednym miejscu, np. w łóżku, to prędzej czy później dociera do ciebie, iż musisz mieć jakiś cel, żeby nie zwariować. Nawet z psychologicznego punktu widzenia, takie nic nie robienie może mieć straszliwe skutki. Przychodzą Ci do głowy paranormalne myśli, które albo idą w kierunku depresji, albo prowadzą do obłędu i jakiś idiotycznych pomysłów, na które nigdy w życiu normalnie byś nie wpadł. Zaczynasz zastanawiać się nad przeróżnymi rzeczami i zadawać pytania, przy których nie warto szukać odpowiedzi, bo uwierz mi, inni też próbowali i skoro dotąd nie znaleźli, to nie łudź się, że Tobie akurat się uda. ;) Deliberujesz, filozofujesz, kombinujesz i zagłębiasz się w przeszłości, przypominając sobie i analizując każdy szczegół. Teoretyzujesz, co by było gdyby, a nawet łudzisz się, że może jeśli zrobiłbyś coś inaczej, np. nie jadłbyś tego czy tamtego, to...
No właśnie. Po co to wszystko? Po prostu zajmij się czymś. Chociaż czasami fajnie trochę poleniuchować i pewnie każdy chciałby mieć ponad miarę wolnego czasu, to takie pogrążanie się w bezczynności jeszcze nikomu na dobre nie wyszło.
Tak więc, już niedługo Wielkanoc <pomyślałam>. To był mój cel - być na święta w domu...
Po przeszczepie, z każdym dniem, kolejne godziny ciągnęły się w nieskończoność. Do tego wszystkie te "złośliwości" uprzykrzały mi życie tak, że nawet gdybym bardzo chciała, nie dało się zapomnieć o moim bieżącym położeniu i ... jakby nie ukrywać, beznadziejnej sytuacji. Dlatego, gdy tylko pojawiał się lekarz, przypominałam mu jasno oraz wyraźnie, że MUSZĘ być na święta w domu. Prosiłam też, żeby zrobił wszystko co w jego mocy, aby mi w tym pomóc. Niestety, aby plany te mogły się urzeczywistnić, trzeba było sporo rzeczy jeszcze ogarnąć, a o tym że dostanę w końcu wyczekiwany wypis, dowiedziałam się właściwie w ostatniej chwili, dzień przed.
Jedną z ważniejszych kwestii mających decydujące znaczenie był ujemny wynik wirusów. Nie można wypuścić pacjenta z objawami jakiejkolwiek infekcji. Ku mojemu zmartwieniu, po dokładniejszym badaniu wyszło, że mam jeszcze niewielkie ślady wirusa cytomegalii. Naprawdę liczyłam na to, że będzie już czysto... :( Jednak ledwo zdążyłam zrobić hiobową minę, a już Pan doktor poinformował mnie, że jest opcja kontynuowania leczenia w domu. I tu pojawił się drugi warunek, zarówno te tabletki na cytomegalię, jak i wszystkie pozostałe leki bez wyjątku, musiałam przyjmować doustnie... Hm. Czego nie jest w stanie zrobić człowiek bliski desperacji... Złożyłam obietnicę, a mama jako świadek zobowiązała się dopilnować jej pokrycia. Poza tymi uwagami, pielęgniarki bardzo interesowały się również czy stolce są już uformowane, bo wcześniej, lejące, bardzo ciemne, a nierzadko nawet czarne, chyba nie wróżyły zbyt dobrze. Przetoczono mi także płytki i krew, ponieważ szpik nie funkcjonował jeszcze do końca poprawnie i dzięki temu "ustawiono" względnie dobre wyniki.
Ja, ze swojej strony, musiałam również poczynić wiele przygotowań przed wyjściem. Jest taka zasada, że pacjent, (oczywiście, gdy dostanie już zgodę od lekarza na opuszczenie izolatki) powinien przejść się do końca korytarza i z powrotem o własnych nogach. No więc mama pomogła mi się ubrać w fartuch, czepek, maseczkę, rękawiczki i ruszyłam na swój pierwszy spacer. Matko, jaki to był wysiłek! Serce waliło mi jak głupie, a nogi stały się tak ciężkie, iż myślałam, że się już nie doczłapię... Po drodze kilka razy robiłam przerwę i siadałam na krzesełku. Nie miałam pojęcia, że moja kondycja jest tak beznadziejna. To był wyczyn, na miarę zdobycia Mount Everest'u! Dwa dni później odbyłam raz jeszcze taką wycieczkę, a do tego, w międzyczasie doszedł mi kolejny "przywilej", choć osobiście bym tego tak nie nazwała... Mianowicie, mogłam już korzystać z prysznica w łazience, która znajdowała się obok sali. Tylko co z tego, skoro i tak nie byłam w stanie się sama umyć? Kręciło mi się w głowie, trzęsłam się cała, bolał mnie kręgosłup, wszystkie mięśnie i na dodatek ciągle zbierało mi się na wymioty. Mało tego, na przykład taka słuchawka prysznicowa, ważyła zdecydowanie za dużo, żebym dała radę utrzymać ją dłużej w dłoni. Ale musiałam... próbować, ćwiczyć. Pamiętam, że po pierwszej kąpieli na nogach wyskoczyło mi mnóstwo wybroczyn, jedna przy drugiej. Miałam mroczki przed oczyma, a gdy tylko wróciłam do sali, padłam na łóżko na wpół żywa...
Najważniejszą kwestią, niezmiennie w moim przypadku, pozostawało jedzenie. Przebyłam skrupulatną i dociekliwą rozmowę z Panią dietetyczką na temat tego co mogę, czego nie mogę oraz co i kiedy wprowadzać do swojej diety po opuszczeniu szpitala. Dla pewności przekazała mi również najważniejsze informacje na piśmie. Mimo to, problem z przełykaniem, trawieniem pokarmów w dalszym ciągu był ogromny i nic nie rokowało żadnych nadziei na to, ażeby w najbliższym czasie mogło się coś zmienić. Worek żywieniowy odłączono dopiero na kilkanaście godzin przed wypisem. Warunek był taki: jak nie zacznę jeść, a dokładniej przyjmować (tzn. połykać i nie zwymiotować), jakiś racjonalnych ilości pożywienia, to po 3 dniach muszę stawić się na oddziale w Gdańsku. Prócz tego, obowiązkowo miałam wypijać co najmniej 2 litry płynów w ciągu doby. Po omówieniu tego i wszystkich innych ważnych rzeczy, mama dostała receptę i pobiegła do apteki. Na szczęście lekarz poszedł mi baaardzo na rękę, ponieważ na ile tylko mógł okroił listę leków zalecanych po przeszczepie i ze względu na moje trudności z połykaniem, część przepisał w postaci syropu, zawiesiny czy po prostu mniejszych tabletek.
Ach, więc ostatecznie udało się!
Wypis dostałam w dobie +50, dokładnie w Wielki Piątek...
PS. Wiem, że moje wpisy na tym blogu pisane są z perspektywy czasu i niektórym mogłyby wydawać się przez to mało wiarygodne, ale ja naprawdę wszystko pamiętam! ;) Zupełnie jakby działo się to tak niedawno, kilka dni temu, no może w zeszłym tygodniu...
Paula! Jestes wielka! Śledzę twojego bloga od poczatku i na prawde nie moge sie nadziwić ♡ twoja wytrwałość i ogolnie wola walki są przecudowne! Oby tak dalej, jestes cudowna! ;*
OdpowiedzUsuńOd początku? :)) O, dziękuje...
UsuńA ja czytam z zaciekawiem, zeby do konca zrozumieć zachowanie mojego taty, u którego właśnie minęła 72 doba po przeszczepie. Dokładnie chodzi o to ,ze zamknął sie mocno w sobie jak przebywal w szpitalu, miałam wrażenie,że zaczął świrować i stał się wulgarny . Na szczęście po wyjściu ze szpitala po 30 dobie to minęło
OdpowiedzUsuńMoże to po lekach... Chyba miałam podobnie. Stałam się opryskliwa, a słowa na k' i ch' leciały co chwilę... Nieraz krzyczałam, a innym razem nie mówiłam nic. Mama była przerażona... Gdy jej nie było, czekałam z niecierpliwością aż przyjdzie, a kiedy się już pojawiła, na wejściu dostawała opier***** z byle powodu. To był dla wszystkich trudny czas...
UsuńA jak dlugo to trwało? Czy po wyjściu ze szpitala czulaś sie fizycznie lepiej? Czy miałaś siłę do codziennego funkcjonowania?
UsuńWłaściwie do teraz mam czasami wahania nastrojów, więc tak do końca to chyba mi nie przeszło ;) Po wyjściu ze szpitala z tygodnia na tydzień było trochę lepiej, ale to wszystko trwało bardzo długo. Największą zmianę zauważyłam, dopiero gdy odstawiłam te cięższe leki. Nadal nie uważam się za osobę w pełni zdrową, szybko się męczę, mam problemy z jelitami, wyniki krwi dalekie są od ideału.. i wiele innych rzeczy. Chociaż, znam osobę, która już pół roku po przeszczepie czuła się na tyle dobrze, że wróciła do pracy, ale ona miała przeszczep w Anglii :)
UsuńZ niecierpliwością czekam na wpisy, jak się teraz czujesz. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWkrótce pojawi się coś nowego. ;)
UsuńBywało lepiej, ale bywało i gorzej. Dużo się dzieje...
Również pozdrawiam.