31 marca 2017

"Odklejanie się" paznokci. Zanokcica.

Chemia to świństwo. Cholerstwo. I zarazem trucizna. Potrafi tyle szkód wyrządzić w pozornie zdrowym, młodym i silnym organizmie. A ile z nich jest niewidocznych dla ludzkiego oka... Każdy kto dostanie duże dawki, pewnie jeszcze długo będzie odczuwał tego skutki.
Ważne jest jedno: to nie jest lekarstwo. Ona nie leczy, tylko zabija. Niszczy zarówno komórki nowotworowe, jak i te zdrowe. Irytuje mnie, gdy słyszę, że ktoś mówi: "Chemia cię wyleczy, będziesz zdrowa, zobaczysz." No kurde, to naprawdę tak nie działa. Przy białaczce jest zupełnie inaczej niż przy innej normalnej, tradycyjnie postrzeganej chorobie. Tam nie czujesz się coraz lepiej, tylko z dnia na dzień gorzej. Przecież jak trafiłam na oddział nie miałam prawie żadnych objawów, czułam się fantastycznie. A potem właśnie przez chemioterapię, stałam się wrakiem człowieka. Jak można zapytać w takiej sytuacji chorego: czy jest już lepiej? Wiadomo, że z każdym kolejnym miesiącem nie będzie lepiej, tylko gorzej i gorzej. Aż dojdzie do apogeum złego samopoczucia i wtedy nareszcie wszystko zacznie iść w drugą stronę (albo nastąpi koniec, jeśli wiesz co mam na myśli). No i skoro pogarszanie stanu trwa tyle miesięcy, to pomyśl, ile czasu musi zająć regeneracja organizmu po czymś takim i powrót do zdrowia?
Właściwie można powiedzieć, że leczenie białaczki polega głównie na leczeniu powikłań spowodowanych przez kolejne dawki chemii. Jest ich naprawdę sporo i u każdego się różnią. Czasami tylko występują podobieństwa, ale w moim przypadku nie miałam porównania, bo jak już wcześniej wspomniałam, byłam jedyną osobą z tą odmianą na oddziale. Jedne są gwałtowne, bardziej poważne i niebezpieczne, a drugie mniej, ale za to ciągną się przez długi okres i potrafią być naprawdę uciążliwe. Przykładem tych drugich jest to, co działo się z moimi paznokciami. Proces ten miał miejsce na przestrzeni kilku miesięcy, jeszcze przed przeszczepem. Zaczęło się niepozornie, od drobnych przebarwień na płytce paznokcia. Później... paznokcie po prostu odklejały się. Wydawałoby się, że bez problemu mogłabym je podważyć i zerwać do końca. Strasznie się bałam, że mi odpadną. A na dodatek naczytałam się w internecie, że tak rzeczywiście może się stać i że gdy odrosną potem, będą zdeformowane...
Pod płytką paznokcia zaczął zbierać się żółto-przezroczysty płyn i po konsultacji dermatologicznej stwierdzono zanokcicę, czyli zakażenie bakteryjne. Przez dłuższy czas brałam na to antybiotyki. Musiałam również 3 razy dziennie moczyć dłonie w wodzie z szarym mydłem, następnie smarować specjalną maścią i zawijać opatrunki. Czynności te zajmowały spooro czasu w ciągu dnia. Kciuki musiały być zawinięte, a zwłaszcza w nocy, bo gdybym się zacięła albo naderwała bardziej paznokieć, mogłoby być źle. Oj, bardzo źle. Krótko mówiąc, bakteria przedostałaby się do krwi, posocznica czyli sepsa i po mnie - uświadomiła mnie prowadząca, podając oczywiście jak zawsze najgorszą możliwą opcję...
Takie zawinięte palce utrudniały wykonywanie wielu czynności. Największy problem miałam z zapinaniem guzików, spróbuj to zrobić bez używania kciuków! :) Płytka paznokcia bolała, zwłaszcza gdy naciskałam, ale nie jakoś specjalnie mocno, żebym musiała brać na to tabletki.
Pozostałe paznokcie również nie były piękne - trochę kolorowe, pogrubione i lekko pofałdowane, ale za to nie wyglądały aż tak źle. Miały kilka odcieni różowości. Wszystkie zrobiły się bardzo sztywne, twarde, tak że z trudem dawało się je obciąć.
Poniżej zdjęcia "dokumentacji paznokciowej", które nazbierałam przez te miesiące:
[Mam ich w telefonie dużo więcej :) ]









1 komentarz :