10 grudnia 2016

Dieta na Oddziale Transplantacji Szpiku Kostnego.

Ciekawe, czy ktoś kiedyś z osób idących na przeszczep szpiku zastanawiał się co będzie jadł?
Bo ja tak. Jakby spojrzeć na to racjonalnie, to przecież powinnam mieć tysiąc innych obaw i wątpliwości w związku z tym, co mnie czeka. Ale moją główną zagwozdką po miesiącach ścisłej diety neutropenicznej (zalecanej w Polsce pacjentom z obniżoną odpornością), było właśnie jedzenie. Zdesperowana, wygłodzona i znudzona, miałam już naprawdę dosyć "martwej żywności"... Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam. Chyba jedynie ciągła rutyna i ciekawość pchała moje myśli w kierunku poszukiwania czegoś nowego... Aż tu nagle pojawiło się ogromne zdziwienie, bo po tym jak znalazłam się na Oddziale Transplantacji Szpiku Kostnego, sytuacja zmieniła się na jeszcze gorszą. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że jest to wgl możliwe. A jednak, menu streszczono z eseju do opowiadania. Od tej pory obowiązywała dieta BEZGLUTENOWA, BEZMLECZNA, UBOGOBAKTERYJNA i WĄTROBOWA. Mało tego, na oddział nie wolno było wnieść żadnego swojego prowiantu, więc zdana byłam tylko i wyłącznie na jedzenie szpitalne. Tak wyglądał mój pierwszy obiad:


Jak się później okazało, taki posiłek był serwowany codziennie na 2. danie. W jego skład wchodziły uparowane ziemniaki (oczywiście bez soli), gotowana marchewka starta na tarce oraz pierś z kurczaka, strasznie wysuszona. Żeby chociaż dali jakiś sos... albo odrobinę przypraw :( Na 1. danie dostawałam zupę. Jednego dnia był to "rosół", a drugiego dnia, gdy kolor zmieniał się na czerwony - "pomidorowa". Kiedyś trafiło, że dodali trochę kaszy i zaserwowali "krupnik" - no prawdziwy rarytas... Jednak miałam wrażenie, że zupa ta zawsze smakowała tak samo i za każdym razem składała się z trzech podstawowych składników: marchewki, makaronu i odpowiednio zabarwionego płynu. Na śniadanie i kolacje przynoszono pieczywo bezglutenowe oraz do wyboru: dżemik w jednorazowym hermetycznym opakowaniu lub gotowaną wędlinę w plasterkach.
Monotonność pokarmów sprawiała, że zupełnie traciłam apetyt. Co prawda, jeśli chodzi o ilość, to nikt mi nigdy niczego nie żałował i zawsze mogłam poprosić o dokładkę. Ale jeśli chodzi o jakość... Nie będę wnikać kto, w jaki sposób i z czego przygotowywał te posiłki. Pani dietetyk zatrudniona na oddziale próbowała przekonać mnie, że są one zdrowe, pełnowartościowe i zapewnią mi wystarczającą ilość energii oraz wszystko czego potrzebuję do tego, by się wzmocnić. Niejednokrotnie stawało się to przyczyną naszych sporów oraz zawziętych dyskusji. Cóż, taką miała pracę. Nie chcę nikogo obrażać ani krytykować, ale myślę, że to jakie są realia dotyczące żywności w polskich szpitalach, sprawą tajną nie jest. Wszyscy szukają oszczędności gdzie tylko się da. Niestety przy dłuższych pobytach, na pewno nie pomaga to pacjentom w powrocie do zdrowia.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz