22 listopada 2016

Aparat ortodontyczny.

Sytuacje w życiu bywają różne. Podpisując zgodę na leczenie, dobrowolnie oddałam się w ręce lekarzy. To oni zaczęli o wszystkim decydować. Jak każdy pacjent, wierzyłam, że się na tym bardzo dobrze znają. Skoro kończyli studia w tym kierunku i pracują już tyle lat w zawodzie - to na pewno mają doświadczenie z takimi przypadkami jak ja i wiedzą co robią. Mimo że ich ustalenia i wytyczne były dla mnie szokujące, nie debatowałam dlaczego ma być tak czy inaczej i w 100% się do tego stosowałam, żeby nie mieć potem sobie nic do zarzucenia... Zresztą, oni i tak nie mieli czasu, żeby ze mną porozmawiać i wszystko dokładnie wytłumaczyć. Musiałam im po prostu zaufać.
Tak było również ze zdjęciem aparatu ortodontycznego. Górę nosiłam rok, a dół zaledwie 5 miesięcy. Ciężko było mi się z nim rozstać, bo raz - był to duży wydatek, a dwa - bałam się, że szczęka mi się skurczy, a zęby wrócą do stanu poprzedniego. No i dlaczego miałam się go pozbyć, skoro nie minęły jeszcze 2 lata od założenia? Odpowiedź była taka: podczas wykonywanych rezonansów, nie mogłam mieć metalu na sobie oraz żeby zapobiec późniejszym infekcjom jamy ustnej, aftom, podrażnieniom itp...
Do sali szpitalnej weszła ortodontka, ubrana w biały fartuch. Zdezynfekowała dłonie i założyła rękawiczki. Podeszła do okna i na parapecie rozłożyła swój sprzęt:


Kazała mi podejść bliżej. Zobaczyłam odkażone i zafoliowane szczypce, nożyce, cążki i inne dziwne narzędzia. Stałam jak osłupiała. Zabrakło mi nawet odwagi, żeby zapytać ją co to wszystko ma znaczyć. Kazała mi otworzyć szeroko buzię i skierować ją bardziej w stronę światła. Chwyciła metalowe szczypce, przytrzymała mi głowę i zdecydowanym, gwałtownym ruchem zaczęła CIĄGNĄĆ za aparat... Zdjęła mi go w ciągu zaledwie 15 minut. Chociaż odpowiedniejsze byłoby określenie "oderwała" od zębów. Metalowe druciki włożyła do woreczka, a następnie podała mi, żebym schowała sobie na pamiątkę. I wyszła. Tak po prostu.
Na moich zębach pozostało jeszcze mnóstwo kleju, który dosyć mocno haczył język i policzki. Potem zaczęła się chemia, powikłania i kolejne badania, więc nie było czasu, żeby zająć się taką "błahostką". W jamie ustnej pojawiło się wiele aft, boleśnie utrudniających mi jedzenie, a nawet mówienie. Klej jeszcze dodatkowo podrażniał rany i utworzył się stan zapalny. Gdy z lekka minął, w sali szpitalnej pojawiła się inna Pani - ortodontka, która z grubsza "na sucho" zeszlifowała pilnikiem klej. W sumie nie powinno się stosować takich rozwiązań, bo mogą zniszczyć szkliwo, ale w tamtej sytuacji przyniosło mi to prawdziwą ulgę. Jestem jej bardzo wdzięczna. Doradziła mi też której szczoteczki z miękką główką mam używać oraz poleciła świetną pastę chroniącą dziąsła przed krwawieniem. Dopiero po ponad miesiącu, wyniki pozwoliły na tyle, żeby udać się do gabinetu znajdującego się na sąsiedniej ulicy i dokończyć wygładzanie powierzchni zębów "na mokro".
Zdjęcie aparatu wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Przede wszystkim - mniej drastycznie.. I miało to nastąpić o wiele później. Ale gdy teraz patrzę w lustro, to myślę sobie, że nie jest źle - za bardzo one nie wyszły z szeregu. :) Mam mocne, równe zęby i piękny uśmiech, którego nie powstydziłabym się przed całym światem!

3 komentarze :