26 lutego 2017

Uczulenie, może nietolerancja? Cytosar(cytarabina) i nystatyna.

Zaczęło się szybko. Już zaraz po diagnozie i założeniu wkłucia centralnego, bez zbędnego oczekiwania na nie wiadomo co i dłuższego zastanawiania się, podano pierwszą serię wlewów chemioterapii. I pojawił się problem, co by leczenie nie poszło zbyt łatwo oczywiście. Dostałam wysypki na skórze. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego. Może coś zjadłaś? - mówili. W każdym bądź razie, plamy się zaogniły, rozprzestrzeniły na ciele i zaczęły wyglądać już bardziej jak poparzenie niż wysypka...



No nie było ciekawie. Sama się trochę przeraziłam, ale pierwszy raz dostawałam chemię i nie miałam nigdy nawet styczności z kimś, kto by ją kiedykolwiek dostawał, więc myślałam po prostu, że tak musi być. Poza tym, moja świadomość miała dużo ważniejszy problem do przerobienia: jestem chora na BIAŁACZKĘ. To nie było takie proste, aby przyjąć tą informację, przeanalizować i ostatecznie zaakceptować.
Zmiany skórne zaczęły swędzieć, potem promieniować gorącem, dosłownie jak muśnięte ogniem... albo kwasem... Chociaż nigdy się do tego stopnia nie poparzyłam, więc mogłam sobie jedynie wyobrażać, do czego przyrównać by to uczucie. W rzeczywistości miały bardziej intensywną, czerwoną, barwę niż na zdjęciach. I z dnia na dzień, wyglądały gorzej. Pamiętam, że jakoś w tym czasie był akurat weekend, a lekarze dyżurni nie przejmują się specjalnie takimi sprawami, więc dopiero, gdy pojawiła się w poniedziałek odpowiednio "kompetentna" pani hematolog, podjęła interwencję. Przy okazji okazało się również, że CRP wzrosło do 170! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to źle. Z tego całego lekarskiego bełkotu, zrozumiałam jedynie, że jestem uczulona na cytosar (cytarabinę), czyli główny składnik chemioterapii, którą miałam dostawać w najbliższych miesiącach. Kurde, no i co teraz? Czyli nie toleruję chemii, którą mieliby mnie próbować wyleczyć?! No niestety. Pani doktor powiedziała, że niczym innym nie rozbiją raka, nie mają żadnej alternatywy. Tylko cytosar jest na tyle skuteczny i według protokołu, spore jego dawki są przewidziane w każdym kolejnym zaplanowanym cyklu. Więc nie było mowy o tym, żeby go pominąć. W takich sytuacjach, jak to się mówi, trzeba wybierać mniejsze zło.
Chemię dostawałam dokładnie w takich ilościach, jak było rozpisane, jedynie z tą różnicą, że podaż poprzedzano sterydami, które miały mnie odczulić. Mimo wszystko i tak znosiłam to ciężko...
Po pierwszym cyklu, pojawiły się również liczne afty w buzi. Bardzo liczne. I bardzo duże. Pani ortodontka, która akurat przyszła zeszlifować mi klej (pozostałości po aparacie ortodontycznym), zrobiła przy okazji zdjęcia jamy ustnej, jako że byłam dla niej interesującym przypadkiem, bo jak to sama powiedziała: "takich kraterów to dawno nie widziałam". Oczywiście wśród ogólnej grupy oglądających moją jamę ustną, zdarzały się wyraźne przebłyski współczucia. Przepisano mi plasterki na ramię z morfiną, żebym nie cierpiała zbyt mocno oraz zaproponowano używanie nystatyny, aby przyspieszyć gojenie ran. Jakież było zdziwienie pani pielęgniarki, gdy mama poszła jej powiedzieć, że chyba nie toleruję również tego leku. Od razu uznała, że to nie możliwe, bo nie słyszała, żeby ktoś był kiedyś na nią uczulony. Jak tylko spróbowałam przypędzlować afty nystatyną, zaczęły szczypać jeszcze mocniej, więc natychmiast wyplułam wszystko do zlewu i wypłukałam buzię. Po chwili spuchły mi wargi i wywinęły się w drugą stronę. Ach, więc jednak można się na nią uczulić. Kto by pomyślał, że takie przeciętne dziecko jak ja, które teoretycznie nie miało nigdy alergii, przychodzi teraz do szpitala i zaczyna tak wymyślać. Coś czułam, że nie będą mieli ze mną łatwo... :(

4 komentarze :

  1. Cześć, przeczytałam Twojego bloga. Może odezwiesz się do mnie kiedyś? Chciałabym Cię poznać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Życzę dużo siły i oczywiście zdrowia, trzeba walczyć!!!

    OdpowiedzUsuń