Nigdy nie lubiłam moich włosów. Zimą były... takie przeciętne. A latem, rozjaśniały się od słońca nawet o kilka tonów, tworząc przy tym mega blond pasemka. Czasem były proste jak druty, a czasem końcówki kręciły się we wszystkie strony, przez co dużo traciły optycznie na swojej długości.
Ale były.
Pod koniec gimnazjum postanowiłam się przefarbować. Doskonale wiedziałam, że moja mama w życiu by się na to nie zgodziła, więc w tajemnicy przed nią sama kupiłam sobie farbę w drogerii. Pewnego dnia, gdy pojechała rano do pracy, przyszła do mnie przyjaciółka i pomogła mi wykonać spektakularną metamorfozę. Co prawda nie udało nam się idealnie pokryć włosów, gdzieniegdzie wyłaziły jaśniejsze kosmyki, ale uzyskany efekt ciemnej szatynki był niesamowity. Pozostawiając łazienkę w totalnym chaosie, szybko przebrałam się, a następnie poszłyśmy do gimnazjum odebrać świadectwo ukończenia szkoły. Chyba nie muszę opisywać, jakie były późniejsze reakcje nauczycieli, koleżanek, czy nawet mojej rodziny, ale z pewnością był to jeden z tych dni, które pamięta się na długo.
I tak rozpoczął się etap farbowania włosów.
Ekscytowałam się bardzo. W końcu przestały być nijakie. Co 6 tygodni, gdy pojawiały się odrosty, eksperymentowałam z różnymi kolorami, pamiętając jednocześnie o stosowaniu odpowiednich odżywek, żeby ich nie zniszczyć. Zdążyłam wypróbować mnóstwo naturalnych odcieni, od jasnego blondu, przez rudy, ombre, aż do czarnego...
A potem trafiłam do szpitala.
Wszyscy świetnie zdają sobie sprawę z tego, z czym wiąże się chemioterapia... Ja też wiedziałam co się stanie. Ludzie dookoła, już od pierwszych dni po diagnozie zaczęli mnie delikatnie przygotowywać do tego. Chyba podejrzewali, że dla dziewczyny w moim wieku to musi być wyjątkowo trudne. Heh, pytali nawet czy nie chciałabym zaprosić na oddział jakiegoś zaprzyjaźnionego fryzjera, żeby zrobił mi modną krótką fryzurkę. Ale ja jakoś starałam się o tym nie myśleć. Wydawało mi się, że to wszystko jest strasznie puste, ażeby w takim momencie i w takiej sytuacji przejmować się włosami... Czy oni myśleli, że nie zdaję sobie sprawy z powagi sytuacji i że zacznę rozpaczać z tak błahego powodu? W międzyczasie zleciała cała pierwsza seria wlewów chemii. Teraz pozostało tylko czekać na spustoszenie, jakie wyrządzi ona w moim organizmie. Z czasem jak coraz więcej o tym myślałam, doszłam do wniosku, że chyba powinnam się jednak jakoś przygotować. Podobno, gdy włosy są długie, bardzo boli ich wypadanie. Poprosiłam mamę, żeby przywiozła mi specjalne nożyczki i sama skróciłam je o połowę tak, że sięgały teraz troszkę powyżej ramion. Ha! Zawsze marzyłam żeby to zrobić! To uczucie, gdy bez skrupułów możesz ciąć, zupełnie jak dziewczynka, która w przedszkolu bawi się we fryzjerkę praktykując na koleżankach i w ogóle nie myśli o konsekwencjach, tylko napełnia się szczęściem, jakie daje wykonywanie tej czynności. :)
Ogarnął mnie niespodziewany entuzjazm i wcale nie było mi szkoda straconych centymetrów. Ale gdy patrzyłam na inne dzieci, coraz bardziej nurtowało mnie pytanie: KIEDY? Kiedy to nastąpi? Kiedy... się do nich upodobnię?
Stało się to szybciej niż się spodziewałam. Następnego dnia rano, gdy się obudziłam, moje włosy były suche jak siano. Nawet najbardziej zniszczone końcówki, które miałam okazję w życiu zobaczyć, wydały mi się być w lepszym stanie niż to, co zastałam tego dnia na głowie. Poza tym zrobiły się szorstkie w dotyku i nieprzyjemne, straciły blask i kolor. Przez ciągle leżenie w łóżku i pocieranie o poduszkę, zaczęły się kolosalnie plątać i z trudem dało się je rozczesać. Właściwie potem już się nie dało. Zdredowały się. Tak, naprawdę. Wyglądały rzeczywiście bardzo podobnie do nieudanych i niechlujnie wykonanych dredów. Czegoś takiego nie da się rozplątać. Nadszedł moment na kolejne cięcie...
Tym razem zostawiłam jakieś 6-7cm od skóry, bo tylko tyle udało się uratować. Po rozczesaniu, widząc ile włosów jest na szczotce, już nic nie powiedziałam, tylko z kamienną twarzą wróciłam do mojego łóżka i schowałam się pod kołdrę zwinięta w kulkę. Od tego czasu wstawałam tylko tyle co musiałam. Kiedy wychodziłam, mama w tajemnicy przede mną skubała włosy z poduszki i prześcieradła, żebym nie musiała dobijać się ich widokiem. Ale i tak wiem, że to robiła, bo gdy Pani oddziałowa zaglądała do nas na sale, to zawsze krzyczała, że kosz na śmieci jest znowu otwarty i kazała natychmiast go zamknąć (takie mają przepisy)...
Nieraz 2 albo 3 razy w ciągu dnia mówiłam:
- Mamo, chyba powinnam je jeszcze trochę skrócić...
A potem chodziłyśmy do łazienki i obcinałyśmy o centymetr, potem kolejny i kolejny. Dlaczego tak mało? Więcej nie mogłam psychicznie naraz znieść. Chyba oczywiste, że nie cieszyłam się widząc jak wypadają. Gdyby tak było, to świadczyłoby wyraźnie o jakichś zaburzeniach umysłowych. To trudne pogodzić się z czymś, co z jednej strony akceptujesz, bo twoja bezsilność szepcze ci do ucha, że po prostu tak musi być, ale z drugiej strony podświadomie nie chcesz się z tym pogodzić, bo czujesz, że wolisz by pozostało jak dawniej. Udajesz, że jest ci to obojętne, choć wcale tak nie jest. Już nawet nie chodzi tylko i wyłącznie o fakt posiadania włosów, bo w dzisiejszych czasach są osoby, które specjalnie obcinają się na krótko lub nawet golą na łyso. Te włosy stają się wyraźnym symbolem. Symbolem tego, że wyglądem coraz bardziej przypominasz osobę chorą na... białaczkę. I to jest to, co dotyka cię najbardziej. Gdy tracisz włosy, wtedy widzisz, że coś jest nie tak. Już nie jesteś jak inni. Nie jesteś zdrowy.
To wszystko trwało tydzień. Tak niewiele czasu wystarczyło, żebym stała się zupełnie łysa...
Dla kobiet chemioterapia jest właśnie z tego względu szczególnie trudna. Najważniejsze to jednak się nie poddawać!
OdpowiedzUsuńNo tak. Dla mężczyzn przeważnie wypadanie włosów jest mniej kłopotliwe (w porównaniu z płcią przeciwną)...
Usuń