Chociaż z mało kim rozmawiałam, chyba i tak znali mnie wszyscy. To ta dziewczyna, wiecznie zamknięta w sali, leżąca na końcu korytarza, z chronicznie niskimi wynikami. Nieraz słyszałam, jak lekarze stojący za drzwiami, omawiali mój przypadek przed grupką studentów. Mówili o neutropenii, głębokiej agranulocytozie i "ciekawych" powikłaniach, które u mnie występowały. Pielęgniarki podłączając kolejne kroplówki albo panie sprzątające wykonując swoje obowiązki zawsze przynosiły jakieś nowinki, dotyczące życia "na zewnątrz". I mimo że początkowo byłam na bieżąco ze wszystkimi rotacjami, z czasem zaczęłam się już w tym wszystkim gubić. Dzieciaki przyjeżdżały na chemię, potem odjeżdżały, wracały i znowu jechały na kilka dni do domu. Sensację wywoływało każdorazowe pojawienie się kogoś nowego. Za to o śmierci... nie mówiło się nic. Czasem tylko w tajemnicy przed chorymi ktoś coś szepnął. O podanej wcześniej godzinie był zakaz wychodzenia z sal, wszyscy siedzieli u siebie. Drzwi główne zamykano, łóżko wyjeżdżało w kierunku windy. Później rodzice składali się na kwiaty, wybierali delegację... I przeżywali bardzo, jak jedna wielka rodzina.
To wszystko działo się poza mną, o wielu rzeczach nawet nie wiedziałam. Podczas gdy mali pacjenci spacerowali z kroplówkami na korytarzu, ja nie chodziłam nawet do zabiegowego. Oczywiście kiedy któryś z nich miał np. infekcję, również go izolowano na jakiś czas i dostawał zakaz opuszczania sali. Z tym że właśnie, n a j a k i ś c z a s. Każdy miał przecież swoje wzloty i upadki podczas leczenia, wyniki spadały, rosły, a ja ciągle byłam w dołku...
Poza tym, życie tam toczyło się normalnie, jeżeli można w ogóle to w ten sposób określić. Co niedzielę w salce na parterze odprawiano msze. Dzieci, kiedy tylko czuły się trochę lepiej, spotykały się z nauczycielami, którzy między poniedziałkiem a piątkiem, poszukiwali chętnych do indywidualnych lekcji. Na każdej sali był bezpłatny dostęp do telewizora, a w świetlicy organizowano różne zajęcia. Można było pograć w gry planszowe, porysować, poczytać i spędzić czas zapominając o nudzie, zajmując czymś myśli lub po prostu wygadać się, wyżalić czy wykrzyczeć rozładowując stres. Był tam nawet piekarnik, w którym pieczono kolorowe babeczki! Co prawda używany rzadko, bo jedynie czasami pod czujnym okiem pani świetliczanki, no ale... jaki zapach rozchodził się wówczas po oddziale!
Ze względu na specyfikę tego miejsca, rodzice mieli w szatni przydzielone swoje szafki, w których m.in. zostawiali odzież wierzchnią. Za wcześniejszą zgodą lekarza i po wpisie do zeszytu mogli zabierać swoje maluchy na krótkie spacery w pobliżu budynku szpitala. Przy wejściu znajdowała się również łazienka z prysznicem ogólnie dostępna dla wszystkich opiekunów, co przy dłuższych pobytach było naprawdę potrzebne. Niektórzy "mieszkali" tam przecież tygodniami...
Na hematologii była również malutka kuchnia z pełnym wyposażeniem: szafkami, czajnikami, wyparzarką do naczyń, kuchenką mikrofalową, kuchenką elektryczną i 2 lodówkami. Mycie ich należało do obowiązków rodziców. Raz w tygodniu musieli wszystko z nich wystawić, wyczyścić je w środku i przetrzeć każde pudełeczko. Ustalano dyżury, a nad wszystkim czuwała pani oddziałowa, która sprawdzała, pilnowała oraz odpowiadała za dostarczenie specjalnych środków myjących i odkażających. Przechowywano w nich zamknięte i opisane jedzenie dla dzieci, które rodzice kupowali sami bądź przynosili z domu. Właściwie robił tak każdy, ponieważ szpitalne posiłki... cóż, mało komu smakowały na dłuższą metę. Nie mówiąc już o jakości... Na mojej półce stały głównie słoiki. Babcia gotowała mi obiady, zakręcała na gorąco i przywoziła, przyjeżdżając z dziadkiem średnio raz na tydzień. Z jej kuchnią nic nie mogło się równać! A jaka była szczęśliwa, gdy rozmawiałyśmy przez telefon i usłyszała, że wszystko zjadłam. Przejmowała się bardzo, dlatego pytała nieraz po kilka razy co mogę, a czego nie mogę jeść. Składałam u niej nawet specjalne zamówienia:
Niektóre wysyłałam przez messengera. Ona jest niesamowita - ma ponad 70 lat i ogarnia Facebooka! ;)
Rodzice głównie odgrzewali w kuchence mikrofalowej posiłki albo mleko dla swoich pociech. Czasem ugotowali coś na bieżąco, np. makaron, ziemniaki czy kukurydzę. W kuchni spotykali się również, wspierali, rozmawiali, pili razem kawę i wymieniali doświadczeniami, co nowego przyniosła kolejna chemia. Niektórzy natomiast, zachowywali się zupełnie przeciwnie. Przytłoczeni chorobą nie odzywali się do nikogo, chodzili zamyśleni, zapłakani, jakby nieobecni.
Prawie każdy z nich, w miarę możliwości nocował przy boku swego dziecka. Spali w śpiworach lub pod kocami i na zorganizowanych we własnym zakresie łóżkach polowych, niewygodnych, twardych. Na dodatek nie mogli używać materaca zwykłego, ani dmuchanego, bo przepisy pozwalały jedynie na łóżka rozkładane, stojące na nóżkach i zajmujące jak najmniej miejsca. O 7 rano musiały być już złożone, gdy tylko zaczynał się ruch i pojawiali się pierwsi lekarze. To prawie spartiańskie warunki. ;l Moja mama do teraz ma problemy z kręgosłupem. Ponadto na salach trzyosobowych było strasznie duszno, dzieci + opiekunowie = razem 6 osób. I ciasno, pomimo że Pani oddziałowa kazała zostawiać wszystko w szatni. Pielęgniarki podchodząc w nocy z kroplówkami nie miały dosłownie gdzie nogi postawić. A gdy jeszcze przykładowo dziecko mające chemię chciało iść do toalety, co zdarzało się notorycznie przy zwiększonej ilości płynów, opiekunowie musieli wstać i złożyć lub odsunąć łóżko, żeby ono mogło przejść ze stojakiem. Na szczęście ci bardziej kompromisowi, nie chcąc robić kłopotu używali basenów lub kaczuszek. Choć sytuacje bywały różne... Na domiar wszystkiego ten ostry, wnerwiający oraz strasznie irytujący dźwięk pomp, niosący się jak echo korytarzem - co daje w sumie wiele, wiele nieprzespanych nocy, bądź co bądź nie tylko z takich powodów...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz