25 kwietnia 2017

W oczekiwaniu na wypis. Wirusy atakują.

Nawet najbardziej epickimi słowami, nie byłabym w stanie wyrazić, jak bardzo pragnęłam wrócić do domu... I choć czułam się paskudnie, przez prawie cały czas tylko i wyłącznie leżąc oraz nie mając siły nawet na to, żeby pooglądać coś w TV, marzyłam żeby znaleźć się w SWOIM łóżku i w SWOIM pokoju. Chyba zrozumieć ten stan potrafiłby jedynie ktoś, kto przeżyłby podobne wysiedlenie, no ewentualnie coś jakby "przeprowadzkę" wbrew własnej woli. W takich sytuacjach człowiek jeszcze bardziej zaczyna doceniać czym jest prywatność oraz przywilej posiadania lokum, w którym bez skrępowania można myć się, albo chociażby załatwiać potrzeby fizjologiczne bez obawy, czy nie znajdujesz się właśnie na celowniku oka patrzącego w kamerę lub zaglądającego przez szybę. Tak więc, gdy ja coraz częściej dręczyłam lekarza pytaniem o mój wypis, które z lekka mogłoby wydawać się bezzasadne, zwłaszcza że A - nic nie jadłam i B - wciąż przyjmowałam większość leków dożylnie, pojawiły się jeszcze inne nowe okoliczności, które spowodowały znaczne odsunięcie tej kwestii w czasie.
Cóż, najpierw musiałam dokończyć serię 30 zastrzyków Clexane, po których na brzuchu pojawiały się obszerne krwiaki jeden za drugim tak, że w końcu nie było już gdzie kłuć. Świetnie, typowy skutek felernej ilości płytek! Potem, czekało mnie pierwsze ważniejsze badanie mające określić czy szpik się przyjmuje oraz czy nie ma w nim jakiejś podejrzanej ilości komórek nowotworowych. Biopsję wykonano w dobie + 29, ku mojej radości - pierwszy raz pod całkowitą narkozą! Wynik wyszedł co najmniej zadowalający, ponieważ odnaleziona liczba granulocytów przekroczyła wymaganą granicę 500, limfocyty były prawidłowe, a megakariocyty pojedyncze. Ach, zatem zaczął już coś produkować! Fantastyczna wiadomość! Tylko co dalej...? Około doby +30 wypisuje się pacjentów do domu, jeżeli oczywiście ich stan na to pozwala, toteż liczyłam na to, że już jest po sprawie, procedura przeszczepowa zakończona i gotowe! Zostawią mnie w końcu w spokoju. Ale, ale... to nie jest takie proste... A nadzieja bywa złudną, tym bardziej że nikt Ci nigdy nie powie, co jeszcze masz przed sobą i mimo że nie raz już doświadczyłam zawodu z tego powodu, znowu ogarnęło mnie rozgoryczenie oraz wzmagające się do kresu wytrzymałości zniecierpliwienie.
Co z tego, że w szpiku pojawiły się pierwsze limfocyty, skoro mój układ odpornościowy nie pamiętał jak walczy się z drobnoustrojami, wirusami i innymi wrogami? Bo w sumie jak miał pamiętać, skąd miał wiedzieć jak to się robi, skoro szpik był zupełnie nowy, przeszczepiony? Jeśli zachorujesz na coś raz, to później za drugim, trzecim czy dziesiątym razem twój organizm znacznie lepiej radzi sobie z tym, bo wie już jak się bronić, taktykę ma opanowaną i nie musi od początku kombinować. A tutaj - te przeszczepione komórki macierzyste jeszcze nawet nie zdążyły się na dobre rozgościć... I chociaż pomieszczenie, w którym przebywałam było sterylne do granic możliwości, okazało się, że JA sama jestem dla siebie zagrożeniem. Tak, naprawdę! Infekcje, które kiedyś przebyłam, albo inaczej - wirusy, którymi się zaraziłam, nadal we mnie są, ale w uśpionej postaci i tylko czekają na dogodny moment, aby się uaktywnić. W tej chwili, warunki ku temu miały idealne. Zorientowały się, skubane, że trwa właśnie zamieszanie związane z wprowadzaniem się tamtych świeżynek i perfidnie to wykorzystały. Zaczęły atakować, jedne za drugim.
Gdy odezwał się wirus CMW-DNA, popularnie nazywany cytomegalią, nieźle dostałam w kość. Większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że go ma, bo kiedy się nim zarażą, to przechodzą to bezobjawowo, ewentualnie czują się trochę osłabieni, zmęczeni. Inaczej jest u pacjentów z immunosupresją, czyli takich jak ja. Czułam, że mnie coś rozwala od środka. Cholernie bolał mnie brzuch, zwłaszcza jelita. Cały czas trzęsłam się z zimna, leżąc w grubej bluzie, pod 2 kołdrami i kocem, przykryta po szyję, a na sali...


... było ponad 30 stopni! Nikt nie mógł tego zrozumieć.
Mniej więcej w tym samym czasie okazało się również, że zaatakował kolejny paskudny wirus. W badaniu usg brzucha: "znaczne pogrubienie błony śluzowej pęcherza moczowego o etiologii BKV"
Jest on odpowiedzialny za krwotoczne zapalenie pęcherza moczowego, więc myślę, że nic więcej rozpisywać się nie muszę... Dodam tylko, że dołożył mi wiele nieprzespanych nocy i dosadną dawkę bólu na dobitkę, który spowodował że łzy same cisnęły się do oczu, a zwłaszcza podczas upierdliwie częstego oddawania moczu. Mój pobyt na oddziale przedłużył się o kolejne 2-3 tygodnie, ponieważ lek cidofovir, którym próbowano to wyleczyć był ściągany ze Stanów Zjednoczonych, a na to potrzeba trochę czasu...
I tak przez cały czas pojawiało się COŚ, więc zamiast czuć się coraz lepiej, trwałam w jakimś błędnym kole, z którego nie było wyjścia. Już nawet prawie zapomniałam, jak to jest być zdrową. Ludzie użalają się nieraz nad zwykłą grypą albo bólem głowy, który trwa przez kilka godzin, ale to zawsze mija. Moja choroba nie chciała sobie tak po prostu minąć. Miałam wrażenie, że ciągnie się w nieskończoność, bo nie zdążyła się nawet skończyć jedna dolegliwość, podczas gdy już pojawiały się dwie następne.
...
Białaczka zdecydowanie uczy cierpliwości.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz