06 lipca 2017

Czy to... półpasiec?

Zaczęło się tak:
Dostałam zgodę na przepustkę!
Ja! Naprawdę, JA... Po pół roku spędzonym w szpitalu, dokładniej w listopadzie.
To była absolutnie najlepsza wiadomość ostatnich miesięcy.
Chociaż minę podobno miałam nietypową. Trochę jak królik, przyzwyczajony do życia w klatce, gdy nagle ni stąd, ni zowąd ktoś otworzy mu drzwiczki, a on wystawia pyszczek, z niedowierzaniem rozgląda się, wychyla łepek i potem chowa do tyłu, patrząc podejrzliwie czy rzeczywiście może wyjść. Po prostu bałam się cieszyć. Takie głupie niedowierzanie, że to co się dzieje nie może być przecież prawdą. Dalej leżałam na łóżku i patrzyłam w sufit, nie chcąc się nawet pakować. Dopiero później, z refleksem szachisty, pojawiła się autentyczna radość.

Wypis miał łącznie aż trzydzieści stron. Mimo że został okrojony na ile tylko się dało. Ciężko byłoby ująć w nim wszystkie badania, tym bardziej, że np. morfologię krwi, robiono CODZIENNIE, z drobnymi tylko wyjątkami. Dostałam go w piątek po południu wraz z zaleceniem, aby w poniedziałek rano stawić się na oddziale. Prawie trzy dni w domu! Normalnie rewelacja! I moje szczęście sięgnęłoby zenitu, gdyby nie data - to był piątek 13-stego... A właściwie, żeby sprecyzować, ważniejsze jest to co działo się po tym dniu... Przesądna nie jestem, chociaż wydaje mi się, że to jak zakończyła się ta przepustka, tak bardzo wyczekiwana, już chyba każdy uznałby za jakieś fatum. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że w niedzielę o 8:00 siedziałam sobie z półpaścem na oddziale zakaźnym, oglądana kolejno przez poszczególne osoby zastanawiające się, gdzie taki przypadek ulokować?
Jak to się właściwie stało?
Dlaczego nie zauważyli szybciej i wypuścili mnie do domu?
Aby w miarę sensownie odpowiedzieć na te pytania, trzeba się trochę cofnąć do tego, co działo się wcześniej...

Gdy leciała chemia, w trosce o nerki, zawsze podłączano mi 5 litrów kroplówki na dobę. Prócz tego jeszcze to co piłam, co daje łącznie naprawdę niezłą sumę płynów do przerobienia. Kiedy mimo chodzenia do toalety co godzinę, pacjent nie daje już rady, kostki zaczynają puchnąć, a waga rośnie, podaje się furosemid, czyli lek o działaniu moczopędnym. U mnie właśnie w takiej sytuacji doszło do pomyłki - trzech kolejnych lekarzy dyżurnych w krótkim czasie, wspomniało o furosemidzie w karcie. Pielęgniarki przy tak dużej ilości tabletek, nie zastanawiały się zbytnio nad tym i zgodnie ze zleceniem kazały łyknąć, co było tam napisane. Zorientowano się dopiero po tym, gdy będąc w łazience, straciłam przytomność i runęłam na ziemię z takim hukiem, jakby co najmniej słoń rąbnął w kafelki. Lekarze się zbiegli, a jeden nawet zaniósł mnie na rękach do łóżka, bo nie byłam w stanie ustać na nogach. Po pewnym czasie zemdlałam ponownie, tuż po oddaniu moczu. Kiedy zlecono badanie usg, podejrzenia się potwierdziły - zapadające się naczynia wyraźnie wskazywały na poważne odwodnienie organizmu. Dostałam zakaz wstawania, aż do momentu wyrównania poziomu płynów. Właściwie nic nie pamiętałam, co i jak konkretnie się stało, tylko biorąc pod uwagę miejsca w jakich bolało, zorientowałam się, które części mojego ciała oberwały najmocniej. Na kolanie zrobił mi się gigantyczny siniak i ...można powiedzieć, że dosłownie "przejechałam" plecami po futrynie.
Miało to miejsce kilka, może kilkanaście dni wcześniej, lecz bóle pleców wciąż nie ustępowały. Długo tłumaczyłam to tamtym upadkiem. Smarowałam różnymi maściami na stłuczenia, a nawet przydzielono mi rehabilitantkę. Masażami, próbowała naprawić cherlawe mięśnie, chociaż tak na dobrą sprawę, chyba byłam po tym jeszcze bardziej połamana. ;) Gdy wyskoczyły mi dwa węzły chłonne z lewej strony nad łopatką, musieliśmy zakończyć jej wizyty. Znacznie powiększone, uniemożliwiały, wręcz zabraniały, rozcierania bolących pleców. Wyniki nie wskazywały na żaden stan zapalny w organizmie, więc nie potrafiąc znaleźć innego wytłumaczenia, przyczyny, moja prowadząca upatrywała w często otwieranym oknie na sali, przeciągu lub czymś w tym rodzaju. Jeszcze dla własnego spokoju, tego samego dnia, tuż przed wręczeniem mi wypisu, zleciła badanie usg pleców, jako że była to najczęstsza rzecz, na którą się skarżyłam w ostatnim czasie. Oczywiście nic nie znaleźli. ;/
Oprócz tego fizycznie czułam się w miarę dobrze. Za to wyniki... mówiąc złe, to za mało. Granulocytów - dokładnie 0.00, a leukocytów, nie wiele więcej... Ordynator oddziału, po przestudiowaniu całej historii choroby, musiała osobiście wyrazić zgodę na wypuszczenie pacjentki, która tak na dobrą sprawę nie miała żadnej odporności. To naprawdę duże ryzyko. Tylko że przy znikomych szansach na jakikolwiek progres, trzeba czasem spojrzeć na te wszystkie cyferki tak normalnie, po ludzku. Bo przecież stan psychiczny, nastawienie i samopoczucie mają ogromne znaczenie!

Ledwo zdążyłam spędzić kilka godzin we własnym pokoju, a już wieczorem pojawiła się wysypka. Swędząca, czerwona, delikatna, ale rozległa. Teoretycznie wiedziałam, że jakby coś, to mam dzwonić na oddział, ale uznałam to za błahostkę. Znalazłam sobie swoje wytłumaczenie - pewnie uczuliłam się na żel, po badaniu usg. A wszystko dlatego, że spiesząc się do domu, nie chciałam tracić ani chwili czasu na to, żeby go zmyć do końca... Noc także nie minęła lekko. Swędziało coraz bardziej, a ja nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Cholernie szczęśliwa i nabuzowana emocjami wierciłam się strasznie, tłumacząc to tym, że jestem przecież w  d o m u .  Potem pojawiły się małe bąble, jakby jakiś płyn zaczął się zbierać wewnątrz. Z każdą godziną było już coraz gorzej... Ból pleców się nasilał, do tego jeszcze ręka zaczęła od środka "ciągnąć", a w łokciu, promieniowało to nieprzyjemne uczucie, które masz przez kilka sekund po tym, gdy uderzysz się w nerw. I tak nieustannie. Pulsowało. Kłuło mnie pod łopatką, jakby mnóstwo igieł atakowało wewnątrz i próbowało przebić się przez skórę. Tego rodzaju dolegliwości nawet nie da się opisać. Gdy mama zadzwoniła na oddział (ok. 3:00 nad ranem), lekarka telefonicznie postawiła diagnozę. PÓŁPASIEC. I wszystko zaczęło do siebie pasować. Bóle poprzedzające, mylnie uznane za skutek upadku oraz wysypka, sygnalizująca wyraźne objawy wirusa. Nawet CRP, nieznacznie tylko podwyższone, które pozostało przy tych samych wartościach co zawsze, dlatego uśpiło czujność lekarzy; przy infekcjach wirusowych rzadko wzrasta. Z samego rana, kiedy tylko udało nam się zorganizować transport, pojechaliśmy do szpitala. Jak bardzo było ze mną źle, widziałam w oczach ludzi, którzy na mnie patrzyli. Nigdy nie zapomnę spojrzenia brata, stojącego obok mnie, gdy cała wykrzywiona, próbowałam zejść po schodach, a następnie wsiąść do samochodu... Nie dałam sobie pomóc, zbliżyć się nikomu, złapać, od razu krzyczałam. Wytworzyła się swego rodzaju przeczulica, nadwrażliwość na dotyk. Na miejscu, przyjęto mnie w pierwszym pokoiku przy wejściu, gdzie od razu dostałam skierowanie do zakaźnego.
"Biedactwo..."
"Musisz to wytrzymać..."
W dokumentacji - apatyczna, cierpiąca...
Wyglądałam jak wszystkie nieszczęścia świata zebrane na twarzy jednej, młodej dziewczyny, wykręconej z bólu, wygiętej niczym staruszka, ze zwiniętą lewą ręką i kręgosłupem, którymi nie byłam w stanie nawet ruszyć, dostając jakiś dziwnych skurczy. To paskudztwo zaatakowało moje nerwy i z prędkością światła rozprzestrzeniało się, bowiem przy tak niskiej odporności, bezbronna, nie miałam siły walczyć... Na oddziale zakaźnym zajęli się mną błyskawicznie. Od razu dostałam silne przeciwbólowe. Jeżeli ktokolwiek przechodził kiedyś tego wirusa, będącego reaktywacją ospy wietrznej, wie, jak bardzo potrafi doskwierać. U mnie, wyobraź sobie, przyplątała się jeszcze dodatkowo spotęgowana wersja. A oprócz nieustannego bólu, który jedynie trochę zmniejszyć można było tramadolem czy morfiną, najbardziej w tym wszystkim przykre były bezradne miny pań pielęgniarek. Wiem, że na co dzień pewnie miały one do czynienia z podobnymi pacjentami, ale mimo starań, szczerych chęci pomocy, współczucia w oczach, a poniekąd i przerażenia, nie wiedziały jak się za mnie zabrać. Dosłownie, pytały jak obsługuje się broviac'a, trzęsły im się dłonie, nie nadążały z kroplówkami, przetoczeniami składników krwi, a gdy przeczytały wykaz leków doustnych związanych z chorobą zasadniczą (białaczką), na domiar wszystkiego okazało się, że jest problem z zamówieniem ich. Wpłynęło to na ostateczną decyzję przeniesienia mnie na hematologię, gdzie lekarze lepiej radzili sobie z pacjentami białaczkowymi i mieli większe szanse, aby mnie z tego wyciągnąć. Dostałam izolatkę z potrójnymi drzwiami i regularnie odwiedzała mnie Pani doktor z zakaźnego sprawdzając, w jakim jestem stanie. Później przyznała między wierszami, że była naprawdę zdziwiona, iż wszystko tak ładnie się wygoiło i że przy ZEROWYCH wynikach, udało im się opanować tak rozległego półpaśca; chociaż czułam to dużo wcześniej... znam ten wyraz twarzy, gdy ktoś patrzy na Ciebie i zastanawia się, czy takie coś da się w ogóle przejść? Tak wiele razy go już widziałam...

Mimo upływu ponad 4 tygodni po zakończeniu bloku haM i 3 tygodni infekcji półpaścowej, trwałam w głębokiej mielosupresji. Co to znaczy? Po 4 bloku chemii, szpik przez wiele tygodni nie zabrał się do pracy, nie potrafił się zregenerować i produkować zdrowych komórek. Lekarze mieli nadzieję, że półpasiec, jako taki bodziec, wysłałby sygnał SOS i pobudziłby go trochę do działania. Niestety. Między innymi przez to, podjęto ostateczną decyzję o przeszczepie szpiku kostnego.








3 komentarze :

  1. Czytam twojego bloga od początku i tak bardzo Cie podziwiam. Za wytrwałość mimo tylu przeszkód. Masz taką siłe i energie. JESTES NAJLEPSZA! I NIGDY, PRZENIGDY O TYM NIE ZAPOMINAJ!♡
    Trzymam kciuki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje <3 <3 <3 Po przeczytaniu, drgnął poryw twórczy, od razu wstawiłam nowy wpis. :)

      Usuń
  2. Ohh.. Podziwiam Panią, wyobrażam sobie jak okropne musiało to być "doświadczenie"...
    Ja półpaśca przeżyłam dwukrotnie - przed przeszczepem i po, bardzo rozległego.
    Bóle popółpaścowe towarzyszą mi do dziś.

    Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz! : )

    OdpowiedzUsuń