26 grudnia 2016

Zawsze jest ktoś.

Zawsze jest ktoś, kto Ci dobrze życzy. Zawsze jest ktoś, kto cię wspiera. Zawsze jest ktoś, kto o Tobie myśli. Wiele osób uważa, że choroba wiąże się z samotnością. Po części to prawda, bo wtedy "wypadasz" z życia towarzyskiego. Z drugiej strony, niekoniecznie... Mimo że krąg przyjaciół się zawęża, to zostają przy Tobie tylko ci najbardziej wartościowi ludzie. Nie powinieneś nigdy żałować tych, którzy odchodzą. Nie warto się nimi przejmować. Zobaczysz, że wkrótce pojawią się nowi, może ich nawet jeszcze nie znasz, ale oni pojawiając się właśnie w trudnych chwilach, będą tymi prawdziwymi przyjaciółmi.
Podczas leczenia, szczególnie ważna jest rodzina. To oni są największym wsparciem. Możesz na nich liczyć i nigdy się od Ciebie nie odwrócą. Niejednokrotnie bez ich obecności i pomocy, człowiek poddaje się tuż po usłyszeniu diagnozy, nie ma dla kogo walczyć, a wtedy nawet medycyna staje się bezsilna. Kto wie, jak potoczyłaby się moja historia, gdyby nie moja mama. Była ze mną od samego początku, przez cały czas. Zostawiła dom, pracę... Przeorganizowała zupełnie swoje dotychczasowe życie. Mój brat zamieszkał z babcią i dziadkiem. W Gdańsku, nocowała przy moim łóżku. Na oddziale przeszczepowym, przychodziła o 6:00, a wychodziła ok. 20:00, nieraz nawet 23:00... Siedziała wtedy przez cały dzień na plastikowym krześle ubrana w zielony fartuch, czepek, maseczkę i rękawiczki. Nigdy nie narzekała z powodu odparzonych dłoni czy bólu kręgosłupa. Zawsze się uśmiechała i mnie wspierała. Nie uroniła przy mnie ani jednej łzy, a wiem, że nie było łatwo jej patrzeć na ból i cierpienie własnego dziecka. Pomagała mi nawet w tych najprostszych czynnościach. Dzięki niej, nigdy nie czułam się samotna.
W ciągu dnia wychodziła zazwyczaj ok.14:00 - 15:00, żeby ugotować sobie obiad w mieszkaniu, które wynajmowała. Prała tam też i prasowała moje ubrania, a czasem wyskoczyła do sklepu zrobić jakieś małe zakupy. Mimo że nie było jej tylko przez niecałą godzinę, czas dłużył mi się niesamowicie. Wtedy pojawiali się nowi towarzysze w oknie...


Te dwa małe czarne ptaszki przylatywały zawsze, gdy byłam sama. Zabawny jest fakt, że mama widziała je tylko raz, a odwiedzały mnie naprawdę często, nawet po kilka razy dziennie. Stukały dziobami w szybę i zaglądały przez okno do środka. Czasami przynosiły jakieś gałązki, robaki, jakby chciały mnie zachęcić do jedzenia i podnieść na duchu. Posiedziały chwilkę, dotrzymując mi towarzystwa, a potem leciały dalej. Widziałam jak rosną i zmieniają się z dnia na dzień. Gdy opuszczałam izolatkę, były już całkiem duże, mocne, silne. Postanowiłam umieścić ich symboliczną podobiznę na tle tego bloga. Jako najwierniejsi kompani znajdujący się wtenczas najbliżej mnie, przypominają mi o chwilach, które tu opisuję.
Mimo że odizolowana, tak naprawdę nie byłam sama. Bo tak już jest, że człowiek nigdy nie jest sam. Zawsze znajdzie się ktoś. Nieważne czy tym ktosiem są znajomi, rodzina, ktoś obcy czy ptaszki zaglądające w szpitalne okno.

4 komentarze :